Długo nie pisałam...
W ostatnich miesiącach regularnie co dwa tygodnie Szarytka jeździła na kontrolę do dr Judyty, najczęściej kończyła się ona korektą na wziewce. Jak tylko próbowałyśmy wydłużyć odstęp między wizytami, to od razu w pyszczku robił się dramat. Jeśli zęby nie były przerośnięte, to w kieszonkach gromadziły się włosy, tworząc stany zapalne, wręcz rany.
Waga spadała- powolutku, ale jednak. Szarytka w swym najlepszym okresie ważyła prawie 500g, ale przedwczoraj miała... 333g.
Karmy ratunkowej ze strzykawki nigdy jeść nie chciała, czasami troszkę skubnęła ze spodeczka. Żyła na płatkach owsianych i miękkich warzywach (cukinia, pomidor). Czasami skubnęła jabłko- to wszystko.
Dr mówiła, że ona ma wadę anatomiczną w szczęce i że ogólnie słabo rokuje. W sumie nigdy nie miała szans na adopcję...
Wyhodowała też sobie bezoara w żołądku, którego próbowałam rozpuścić tabletkami z papają, bo na zabieg Szarytka nie bardzo się nadawała.
Mimo swojego mikrego wyglądu żyła sobie dość beztrosko. Aż do dziś..
Wczoraj byłyśmy na wizycie- Dr oczyściła jej pyszczek z włosów i nakazała pędzlowanie. Nic nie wskazywało na to, że to nasza ostatnia wizyta.
Nie zaniepokoiło mnie, że rano nie wyszła z norki- bo najczęściej nie wychodziła. Kiedy jednak po południu chciałam jej podać leki poczułam, że nie trzyma temperatury i jest wiotka. I za parę chwil odeszła mi na rękach..
Żegnaj maleńka
